Użyłem już tego zdania aby rozpocząć wpis o Wasteland 2 ale nie mogłem nie użyć go ponownie na wstępie opisu serii, z której pochodzi. Mowa oczywiście o dwóch najlepszych grach, jakie Matka Ziemia nam dała.
Już słyszę szum wywołany tym stwierdzeniem dlatego od razu przechodzę do jego sprostowania :) Jak dało się zauważyć w poprzednich wpisach na GamingUnchained, jestem bez reszty oddany dwóm pierwszym Falloutom, uważając je za szczytowe osiągniecie gamingu, nie uznając jednocześnie postnuklearnych Elder Scrolls od Bethesdy. Dla jednych herezja, dla drugich oczywista oczywistość ale chciałem właśnie na wstępie wyjaśnić, że wpis może zawierać nieprzebrane pokłady subiektywizmu.
To był piękny kwietniowy poranek, dokładnie 22 kwietnia, kiedy stało się coś, co na zawsze zmieniło świat gier oraz mój (ach, pompatyczność). Dowodzony przez Briana Fargo Interplay wypuścił demo pewnej gry rpg o bardzo postnuklearnym tytule Fallout (dłuższe i mające więcej zawartości niż niejedna gra dzisiaj - how sad). W tamtych czasach byłem człowiekiem ogrywającym wszystko co gra się nazywa i na drzewo nie ucieka, więc rzeczone demko szybko wylądowało na moim dysku. Pozwalało ono wziąść udział w zmaganiach dwóch gangów - Crypts i Fools - o kontrolę nad miasteczkiem Scrapheap. Już ten niewielki fragment pełnej gry pokazywał, na jak dużą swobodę w działaniu pozwalała. Chodziłeś gdzie chciałeś, robiłeś co chciałeś, mogłeś opowiedzieć się po jednej ze stron, mogłeś poczekać aż się sami wykończą czy w końcu mogłeś sam wyciąć w pień całe miasto powodując eksplozję generatora. To wszystko plus niesamowity klimat rodem z Mad Maxa (tak mi się to wtedy skojrzyło, po części zresztą słusznie) sprawiło, że z wywieszonym językiem czekałem na pełną wersję.
Pierwszy Fallout został wydany 30 września 1997 roku i przyznam, że mimo zafascynowania się wersją demo, umknęła mi ta premiera. Dlaczego tak się stało, to niknie w mrokach moich growych dziejów, w każdym razie o istnieniu Fallouta przypomniałem sobie u mojego przyjaciela, który to pokazał mi jej pełną wersję podczas jednej z wizyt u niego. Żeby było zabawniej - stwierdziłem, że to co zobaczyłem to jakaś porażka. W wersji demonstracyjnej zasuwałem sobie postacią po klimatycznym mieście, kosiłem z gnatów, urabiałem NPC a tu? Mapka jakaś w kwadraty pocięta, podróżowanie po niej jakimś kursorkiem nie wiadomo gdzie... WTF is this? Zniesmaczony powróciłem do domu a do Fallouta jakiś czas się nie zbliżałem. W końcu jednak sumienie ruszyło. Jak to tak? Demko nieziemskie a pełna wersja kasztan? Ach, lepiej samemu spróbować w domowym zaciszu.. I jak spróbowałem, tak zniknąłem. Chciałbym tu móc napisać, że od komputera wstałem dopiero jak przeszedłem całą grę, ale niestety... robiłem sobie trochę przerw na jedzenie i spanie.
Fallout nie bez powodu nazywany jest duchowym następcą Wasteland. Mamy tu podobny klimat postnuklearnej, pełnej przemocy, seksu i hazardu Ameryki, w której nie do końca chcielibyśmy żyć (ale grać już jak najbardziej). Tak naprawdę, Fallout na początku był tworzony jako sequel Wasteland ale z powodu nie zdobycia praw do niego postanowiono stworzyć własną wersję postnuklearnego świata, pozostając przy inspirowaniu się kultowym tytułem. Podobna rzecz miała miejsce z systemem rozwoju postaci. Bazowo miał być to GURPS od Steve Jackson Games, został on już zresztą zaimplementowany ale właściciel praw do tego systemu widząc ilość przemocy i krwi w Falloucie (he, he) wycofał się z projektu. Dzięki temu powstał autorski system SPECIAL (Strength, Perception, Endurance, Charisma, Intelligence, Awareness, Luck), który tak znamy i kochamy.
No dobra, ale o co w tych Falloutach właściwie chodzi? W tej wersji rzeczywistości, po kilkudziesięcioletniej wojnie o nieodnawialne surowce, takie jak paliwo czy uran, w 2077 roku dochodzi do zniszczenia Ziemi pociskami nuklearnymi. Nikt nie wie, kto wystrzelił pierwszą rakiętę, wiadomo tylko, że w ciągu dwóch godzin prawie cała ludzka cywilizacja została obrócona w pył. Nieliczni wybrańcy schowali się w Schronach, gigantycznych podziemnych kompleksach zbudowanych przez VaultTec, reszta została na powierzchni. Przez prawie sto kolejnych lat ocaleli odbudowywali cywilizację z gruzów ale to, co w 2161 roku zastaje na powierzchni bohater pierwszej części gry przekracza jego najśmielsze wyobrażenia...
Sulik i jego Grampy Bone.
I tak mógłbym opowiadać o water chip, GECK, Enclave, Brotherhood of Steel lub Haroldzie... ale nie zamierzam psuć przyjemności odkrywania wszystkiego samemu (jeśli ktoś nie grał). A jest co odkrywać. Już pierwszy Fallout to przygoda na długie godziny natomiast druga jego część bije wszystko na głowę. Zatrzęsienie ciekawych miejscówek, jeszcze ciekawszych postaci, rewelacyjnych questów, tzw. random encounters (np. możemy spotkać Rycerzy Okrągłego Stołu ;)), broni i mnóstwa innych rzeczy sprawia, że każdy playtrough oferuje nam coś nowego.
I to jest właśnie to, jeden z głównych czynników definiujących genialność Falloutów. Ogromny świat, w środek którego jesteśmy rzuceni jako żółtodzioby i tylko od nas zależy gdzie pójdziemy i co zrobimy dalej. I jak to zrobimy. Gra pozwala podejść do spraw na wiele różnych sposobów. Cel możemy osiągnąć sprawną gadką, niewąskim operowaniem spluwami czy tęgim mózgiem włamując się do terminali. You name it, You have it. Kolejnym czynnikiem świadczącym na plus Fallouta jest opisany wyżej klimat postnuklearnych pustkowi. Odwiedzamy zaadaptowane przez ocalałych z zagłady ruiny dawnych miast, Schrony, obozowiska, wioski i bazy wojskowe (Sierra Army Depot - zaprawdę kultowa miejscówka z F2). Spotykamy niezwykle barwne postaci, choćby wymienić ghoula Harolda, supermutanta Marcusa czy kultowego Sulika i jego Grampy Bone, słuchamy doskonale skomponowanej, nastrojowej muzyki, która przenosi nas niemal w sam środek przedstawianych na ekranie wydarzeń. A najlepsze jest to, że Fallout potrafi to wszystko zapewnić hulając na prastarym już dzisiaj engine, który przez młodsze pokolenia jest uznawany za muzealny relikt. Większość dzisiejszych gier, z ich całą piękna oprawą audio/video może tylko pomarzyć o stworzeniu tak sugestywnego świata, jaki znajdziemy w Falloutach. Ostatnią sprawą, też już przeze mnie wspomnianą jest serwowany przez Fallouta humor oraz tony nawiązań do świata książki, muzyki, filmu czy innych gier. O Rycerzach Okrągłego Stołu pisałem wyżej ale spotkamy też m.in. wieloryba z Autostopem przez galaktykę, Mad Maxa z jego psem czy Strażnika Mostu z Monthy Pyton and the Holy Grail. Mistrzostwem świata jest też zaprezentowana na screenie powyżej Cafe of Broken Dreams, gdzie spotykamy postaci z pierwszego Fallouta, które nie zmieściły się w ostatecznej wersji Fallouta 2.
Czytając zauważyliście pewnie, że tak naprawdę nie wydzielałem Fallouta 1 i 2, tylko traktowałem je jako jeden wspólny byt. I tak właściwie według mnie powinno się robić. Część pierwsza to zainspirowany Wastelandem fundament, który to cześć druga wykorzystała do zbudowania najlepszej gry, w jaką dane mi było zagrać przez ponad 20 lat mojej przygodami z elektroniczną rozrywką. Nie skosztowanie choćby jednego z Falloutów uważam za ostateczny growy grzech :) Przyznam, że kiedy reinstaluję Windowsa, pierwsze co z powrotem ląduje na twardzielu to właśnie Fallout 1 & 2. To dla mnie niezbędnik pokroju sterownika do karty graficznej czy przeglądarki internetowej nie będącej Internet Explorerem. Nie było roku licząc od 1997, abym nie powracał na zdewastowane, wrogie pustkowia postnuklearnej Ameryki. W końcu Dogmeat musi mieć pana, prawda? :)
P.S. Nie sposób jest wymienić w jednym wpisie ogromu smakowitości, które oferują oba Fallouty czy też opisać dokładnie barwny świat, jaki przyjdzie nam zwiedzać. Dlatego zachęcam do zapoznania się z Fallout Bible, czyli zbiorem kilkunastu dokumentów przygotowanych przez Chrisa Avellone (jednego z twórców opisanych przeze mnie gier), niezwykle bogato opisujących Fallouty "od zaplecza". Więcej o Fallout Bible pod tym linkiem.
Do zobaczenia na pustkowiach!
Cafe of Broken Dreams :)
I to jest właśnie to, jeden z głównych czynników definiujących genialność Falloutów. Ogromny świat, w środek którego jesteśmy rzuceni jako żółtodzioby i tylko od nas zależy gdzie pójdziemy i co zrobimy dalej. I jak to zrobimy. Gra pozwala podejść do spraw na wiele różnych sposobów. Cel możemy osiągnąć sprawną gadką, niewąskim operowaniem spluwami czy tęgim mózgiem włamując się do terminali. You name it, You have it. Kolejnym czynnikiem świadczącym na plus Fallouta jest opisany wyżej klimat postnuklearnych pustkowi. Odwiedzamy zaadaptowane przez ocalałych z zagłady ruiny dawnych miast, Schrony, obozowiska, wioski i bazy wojskowe (Sierra Army Depot - zaprawdę kultowa miejscówka z F2). Spotykamy niezwykle barwne postaci, choćby wymienić ghoula Harolda, supermutanta Marcusa czy kultowego Sulika i jego Grampy Bone, słuchamy doskonale skomponowanej, nastrojowej muzyki, która przenosi nas niemal w sam środek przedstawianych na ekranie wydarzeń. A najlepsze jest to, że Fallout potrafi to wszystko zapewnić hulając na prastarym już dzisiaj engine, który przez młodsze pokolenia jest uznawany za muzealny relikt. Większość dzisiejszych gier, z ich całą piękna oprawą audio/video może tylko pomarzyć o stworzeniu tak sugestywnego świata, jaki znajdziemy w Falloutach. Ostatnią sprawą, też już przeze mnie wspomnianą jest serwowany przez Fallouta humor oraz tony nawiązań do świata książki, muzyki, filmu czy innych gier. O Rycerzach Okrągłego Stołu pisałem wyżej ale spotkamy też m.in. wieloryba z Autostopem przez galaktykę, Mad Maxa z jego psem czy Strażnika Mostu z Monthy Pyton and the Holy Grail. Mistrzostwem świata jest też zaprezentowana na screenie powyżej Cafe of Broken Dreams, gdzie spotykamy postaci z pierwszego Fallouta, które nie zmieściły się w ostatecznej wersji Fallouta 2.
Czytając zauważyliście pewnie, że tak naprawdę nie wydzielałem Fallouta 1 i 2, tylko traktowałem je jako jeden wspólny byt. I tak właściwie według mnie powinno się robić. Część pierwsza to zainspirowany Wastelandem fundament, który to cześć druga wykorzystała do zbudowania najlepszej gry, w jaką dane mi było zagrać przez ponad 20 lat mojej przygodami z elektroniczną rozrywką. Nie skosztowanie choćby jednego z Falloutów uważam za ostateczny growy grzech :) Przyznam, że kiedy reinstaluję Windowsa, pierwsze co z powrotem ląduje na twardzielu to właśnie Fallout 1 & 2. To dla mnie niezbędnik pokroju sterownika do karty graficznej czy przeglądarki internetowej nie będącej Internet Explorerem. Nie było roku licząc od 1997, abym nie powracał na zdewastowane, wrogie pustkowia postnuklearnej Ameryki. W końcu Dogmeat musi mieć pana, prawda? :)
P.S. Nie sposób jest wymienić w jednym wpisie ogromu smakowitości, które oferują oba Fallouty czy też opisać dokładnie barwny świat, jaki przyjdzie nam zwiedzać. Dlatego zachęcam do zapoznania się z Fallout Bible, czyli zbiorem kilkunastu dokumentów przygotowanych przez Chrisa Avellone (jednego z twórców opisanych przeze mnie gier), niezwykle bogato opisujących Fallouty "od zaplecza". Więcej o Fallout Bible pod tym linkiem.
Do zobaczenia na pustkowiach!
no coz, nie pozostaje nic tylko sie pod tym podpisac. Fallout 1/2 genialną grą jest.
OdpowiedzUsuńSzkoda ze wciaz nie wyszedl godny następca :S
boogie